Panama i Kostaryka

Napisany przez: Maciej Abramowicz | Opublikowany w dniu 2 stycznia 2015 14:35:54

Dzień 0 i Dzień 1: Lot do Panamy z przesiadką w 6 godzin? To możliwe!

Pierwszy dzień, a właściwie piersze dwa dni wyprawy to przede wszystkim przeloty - w moim przypadku do Malagi z Dublina, a w przypadku pozostałych członków wyprawy - z Warszawy i z Koepnhagi. 

Spotykamy się wieczorem w naszym hostelu w Maladze, w końcu wszyscy w komplecie. Pierwsza wspólna kolacja, toast za udaną wyprawę i pierwsza burza mózgów na żywo na temat programu wycieczki. Po wstępnych uzgodnieniach naszej komisji czterostronnej decydujemy się poświęcić tydzień na Panamę i tydzień na Kostarykę. 

Z Panama City, jeśli uda nam się złapać jakiś nocny autobus, ruszymy do Bocas del Toro a potem do San Jose w Kostaryce, później na wulkany i stamtąd będziemy już kierować się z powrotem w stronę Panamy, gdzie spędzimy kilka ostatnich dni. Taki jest plan, ale na miejscu okaże się jakie są realia i do nich będziemy na bieżąco dostosowywać nasze plany.

Jeszcze tylko szybka rezerwacja noclegu w Panama City na następny dzień oraz rozpoznanie cen wynajmu samochodów i czas spać, bo o 7 rano pobudka i trzeba dostać się na lotnisko. Wprawdzie nie jest ono bardzo oddalone od centrum, ale rano okazuje się, że Hiszpanie akurat mają święto i metro ani pociągi nie kursują tak wcześnie, więc trzeba wziąć taksówkę. Na szczęście 15 EUR to nie jest duży koszt, a tym bardziej jeśli podzieli się go na cztery osoby.

Tak więc po 7:30 rano meldujemy się do odprawy i dostajemy nasze bilety. Okazuje się, że rozrzut miejsc mamy niczym po bombie, ale nic nie da się zrobić, bo aby móc siedzieć koło siebie trzeba by było zapłacić po 30 EUR od osoby. 

Godzinny lot do Madrytu przebiega bez problemu, Potem mamy półtorej godziny by przejść, a raczej przejechać pociągiem z Terminalu 4 na Terminal 4S. Na samo przedostanie się do sąsiedniego terminala i znalezienie właściwej bramki trzeba poświęcić mniej więcej pół godziny. Ale warto, bo czeka na nas nagroda w postaci mega tanio upolowanego lotu do Panamy, w cenie 330 EUR i to w obie strony! Minusem jest jedynie konieczność przesiadki w Madrycie i brak telewizorów w fotelach, co akurat jest większym minusem niż przesiadka :)

Lot do Panama City trwa jedenaście godzin, ale w praktyce tylko pięć, bo zmiana czasu o sześć godzin wstecz sprawia, że już po południu tego samego dnia jesteśmy na miejscu i wita nas lotnisko Tocumen. Wprawdzie zabrakło na nasz przyjazd orkiestry powitalnej, ale za to wita nas tłum taksówkarzy, każdy proponuje najtańszy, w dobrej cenie tylko dla nas amigos, kurs do centrum.  W informacji również i Pan z obsługi (mówiący nawet po angielsku), próbuje naciągnąć nas na taksówkę za 30 dolarów, twierdząc, że na jedyny autobus do miasta potrzebna jest specjalna karta miejska, której nie kupimy nigdzie na lotnisku. Jak bardzo pomaga znajomość podstaw hiszpańskiego dowiadujemy się, gdy przerzucamy się na ten język i od razu okazuje się, że za półtora dolara w gotówce możemy dostać się do centrum busem-marszrutką, a przystanek znajduje się tylko 10 minut piechotą od lotniska.

Szczęśliwi siedzimy, wciśnięci do wypełnionej po brzegi marszrutki, trzymając nasze bagaże na kolanach. Na szczęście tutaj nikt nie jeździ na dachu, bo zapewne trafiłoby na nas :)

Po niecałej godzinie drogi i po pierwszym podziwianiu drapaczy chmur zza okien busa, dojeżdżamy gdzieś pod most, gdzie każą nam wysiadać. Okolica trochę straszy, ale GPS Damiana pokazuje nam, że jesteśmy już blisko Casco Viejo. Musimy tylko przejść przez mały slums, gdzie wszyscy patrzą się na nas niczym na małpki w cyrku. W lekkim strachu idziemy przed siebie, jak każe nam nieomylny GPS, aż dochodzimy do Casco Viejo, a tam bez problemu trafiamy do naszego hospedaje pod tą samą marką. Markowy hostel dzieli się na cele z kratami w oknach, a ja z Damiamen trafiamy do celi na pierwszym piętrze, gdzie podłoga ugina się pod naszym ciężarem, więc musimy uważać jak stąpamy, by przypadkiem nie zlecieć na parter. Wielki, harczący i rzężący, blaszany wentylator, dodaje uroku temu pięknemu miejscu, które na zdjęciach w internecie przedstawiało się trochę inaczej.

Pierwszy widok na Panama City

Miła Pani recepcjonistka, jak się okazuje, z Barcelony, testuje mój hiszpański do granic, aż do samego końca nie ujawniając się ze swoją biegłą znajomością angielskiego. Ale to dobrze, bo warto poćwiczyć język będąc tutaj, a właśnie takie konwersacje pomagają najbardziej, bardziej niż jakakolwiek szoła językowa. W trakcie rozmowy dowiadujemy się jak dostać się na Kanał Panamski i że najlepiej jest tam pojechać z samego rana, kiedy to przepływają przez śluzę wielkie statki. Dowiadujemy się też, co warto zobaczyć w Panama City i gdzie jest bezpiecznie chodzić a gdzie lepiej się nie zapuszczać. Warto zobaczyć lasy deszczowe w dwóch okolicznych parkach narodowych, pojechać na Panama Viejo, do centrum obejrzeć z bliska wieżowce, przejść się drogą palmową o nazwie Causeway i przejechać się na półwysep Amador. Natomiast chodząc po Casco Viejo lepiej nocą nie zapuszczać się za przecznicę Calle 5, gdzie znajdują się slumsy, skąd przyszliśmy (teraz jesteśmy na przecznicy Calle 8). Natomiast na wschód od nas jest bezpiecznie, więc tam udajemy się na spacer podziwiać z dala drapacze chmur, odbijające się w wodzie. 

Rojące się od drogich restauracji dla gringos, oferujących pizzę, hamburgery i wszystko inne tylko nie tradycyjne panamskie jedzenie, Casco Viejo jest miejscem, w którym trudno znaleźć tradycyjne jedzenie na ulicy czy też małe, lokalne knajpki. Dopiero policjanci, których pytamy się o miejsca, w których oni lubią jeść, mówią nam o bardzo lokalnej restauracji o nazwie... Coca-Cola :) Okazuje się, że to miejsce ma swój lokalny, panamski klimat, a jego historię opowiada klientom sam właściciel, który lubi tu przesiadywać z przyjaciółmi. Słuchając opowieści o tej najstarszej w Casco Viejo restauracji, czekamy na zamówioną przez nas rybkę z ryżem, sałatką i patacones, czyli smażonymi plasterkami banana. Jedzenie jest tu rzeczywiście godne polecenia, bo smaczne, lokalne panamskie, a do tego niedrogie.

Po kolacji zmęczeni i objedzeni wracamy do hostelu, przytulić się z chęcią do poduszki.

Dzień 2: Panama City

Początek dnia przyniósł nam lekko pochmurną pogodę, ale najważniejsze, że nie pada. 

Zjadłwszy śniadanie w postaci tostów z masłem orzechowym, obłożonych plasterkami bananów oraz wypiwszy kawę, zbieramy się w drogę. Jest po 9 rano, więc musimy się spieszyć jeśli chcemy zobaczyć przepływające przez Kanał Panamski olbrzymie transportowce. Przepływają one przez śluzę między 9. a 11 rano.

Po wynegocjowaniu ceny z taksówkarzem jedzemy na Miraflores Locks, czyli jednego z głównych punktów obserwacyjnych. 

Stojąc w kolejce dowiadujemy się, że jeśli chcemy zobaczyć ostatni statek, przepływający w porze porannej, musimy czym prędzej kupić bilety i szybko iść na taras, znajdujący się na czwartym piętrze. Udaje nam się załapać na samą końcówkę, kiedy to ogromny statek wypływa już ze śluzy i dalej pchany jest przez dwie małe łodzie wzdłuż wąskiego kanału, aż wypłynie na wody jeziora Miraflores, skąd dalej musi się przeprawić przez kolejne śluzy, by w końcu po wielu godzinach wypłynąć na szerokie morze. Czas, poświęcony na przepłynięcie całego odcinka, łączącego dwa oceany, oraz liczony od tonażu statku koszt przeprawy, są jednak niczym w porównaniu z alternatywą opłynięcia całego kontynentu.

Kanał Panamski (Miraflores Locks)

W budynku, na tarasie którego podziwiamy przeprawę transportowca, znajduje się muzeum poświęcone budowie Kanału oraz planom jego rozbudowy. Z nich można dowiedzieć się, że w budowie jest drugi, jeszcze szerszy pasaż o szerokości trzech boisk futbolowych oraz długości czterech i że przez Kanał realizowana jest ogromna część światowego handlu, a także zobaczyć jak wygląda przeprawa z kokpitu kontenerowca.

Po zwiedzeniu muzeum jedziemy na Albrook, czyli do miejskiego centrum handlowego, połączonego z terminalem autobusowym, gdzie chcemy dowiedzieć się o której odjeżdża ostatni autobus do Bocas del Toro. Samo centrum handlowe przypomina europejskie galerie handlowe ze wszelkimi możliwymi markowymi butikami i fast foodami typu McDonald's, Pizza Hut czy Burger King. Tutaj dopiero w pełnym wymiarze widać stopień skomercjalizowania tego kraju, który niestety zatracił sporą część swojej kultury na rzecz amerykanizacji. Na próżno szukać tu restauracji z lokalnym jedzeniem (znaleźliśmy może ze dwie), ale za to fast foodów jest tu od groma, a w nich tłumnie obżerający się, goniący za amerykańskim snem panamczycy.

Idziemy na dworzec, by dowiedzieć się, że ostatni autobus mamy o ósmej wieczorem, ale musimy być na terminalu pół godziny przed odjazdem. Bilety - jak na 11 godzin jazdy - kosztują całkiem niewiele, bo tylko 30 dolarów, a ponieważ trzeba je kupić z wyprzedzeniem, od razu decydujemy się na wyjazd tym właśnie autobusem.

Mamy więc jeszcze jakieś sześć godzin w Panama City, więc trzeba je w pełni wykorzystać. Jedziemy więc do centrum przespacerować się wśród wieżowców. Wysiadamy znów pod jakimś mostem i dalej prowadzi nas wijąca się przed nami droga. Gdy idziemy tak naprzód wyłania się przed nami znany z wielu zdjęć i filmów wieżowiec-spirala, kręcący się ku niebu, a chwilę później modernistyczny wieżowiec szpitala miejskiego. Za chwilę następny drapacz chmur, należący do sieci komórkowej, chwilę dalej następny, i następny... Rozmach miesza się tu z biedotą, która wciśniąta jest między wieżowce. Przypominające lepianki małe domki, a nawet altanki w środku miasta, kontrastują z wielkim, światowym biznesem, reprezentowanym tu przez największe światowe koncerny.

Dochodzimy do wybrzeża, które prowadzi nas nieuchronnie w kierunki Casco Viejo. Trawka, drzewka, krzaczki, ścieżki dla pieszych i rowerzystów, w tle z jednej strony drapacze chmur, a z drugiej woda i drugi brzeg, gdzie znajduje się Casco Viejo. Po jakiejś godzinie spaceru decydujemy się zaoszczędzić trochę czasu i podjechać do hostelu taryfą, dzięki czemu będziemy mieli jeszcze czas coś zjeść przed wyjazdem. Oczywiście znów idziemy do sprawdzonej Coca-Coli, gdzie dostajemy ogromne porcje, które trudno nam przejeść.

  

Potem jeszcze szybkie pakowanie i chwila konwersacji z naszą nową znajomą w hostelu, jak się okazuje, mówiącą biegle po angielsku i ruszamy w dalszą drogę, odkrywać świat i w poszukiwaniu nowych przygód. 

Pierwsza czeka nas już na dworcu, bo okazuje się, że aby wejść na peron trzeba mieć specjalną kartę miejską, a Pani z obsługi upiera się, że nas nie wpuści jeśli jej nie mamy. Tłumaczenia, że przecież zapłaciliśmy za bilet autobusowy zdają się na nic, a każda próba wyjaśnienia sprawy jest jak groch o ścianę. W końcu prosimy jednego z wchodzących pasażerów, żeby użył swojej karty i nas przepuścił. Kosztuje nas to, uwaga... 1 dolara za wszystkich i to z napiwkiem, więc dużo zamieszania praktycznie o nic. Ale zasady są zasadami i łamać ich nie wolno wedle zasady Ordnung Musst Sein.

Tak więc szczęśliwi siedzimy w autobusie, w którym temperatura waha się od gorącej saharyjskiej do zimnej syberyjskiej. Z każdą godziną robi się coraz zimniej, a my w krótkich rękawkach jesteśmy totalnie zaskoczeni otaczającą nas Syberią. Na szczęście odpinane nogawki od spodni użyte jako rękawy pomagają mi przezwyciężyć panujący chłód i zapaść w sen zimowy.

Dzień 3: Bocas del Toro

Po przejażdżce nocnym autobusem, w którym temperatura przypominała bardziej Syberię niż Panamę, wysiadamy w Almirante. Jest to małe miasteczko, charakteryzujące się licznymi drewnianymi domami, stojącymi na palach na wodzie i odbijającymi się od jej lustra niczym małe, pływające wysepki. Stąd wypływają łodzie na wyspę Bocas del Toro, gdzie i my się wybieramy. Przeprawa trwa około pół godziny i kosztuje 6 dolarów na osobę. 

Czekając w porcie poznajemy Homera - rzekomo przewodnika, który proponuje nam jeszcze na dzisiejszy poranek wycieczkę na wyspy archipelagu, połączone z nurkowanie i podziwianiem raf, oglądaniem delfinów oraz lokalnej fauny i flory. Po negocjacjach decydujemy się skorzystać z jego usług. Wsiadamy do szybkiej łodzi i odpalamy w kierunku Bocas, gdzie jesteśmy po półgodzinnym podziwianiu domków na wodzie o wschodzie słońca.

Gdy wysiadamy, Homer prowadzi nas do jednego z hoteli, jednak cena jest za wysoka i ostatecznie trafiamy do hostelu Diamond. Dostajemy własny, całkiem przyzwoity, klimatyzowany, czteroosobowy pokój razem z łazienką. Poranny prysznic zmywa z nas trudy i znoje naszej całonocnej podróży i czujemy się jak nowonarodzeni. Teraz możemy działać, więc w drogę na wycieczkę!

Zanim wyjedziemy czas coś zjeść, więc jeszcze tylko szybkie szukanie lokalnego baru śniadaniowego i na nasze wygłodniałe żołądki trafia się pierogarnia, gdzie podczas konwersacji ze sprzedawcą poznajemy Węgra, który słysząc język polski pragnie jak najszybciej podzielić się nowiną, że zna mieszkającego tu Polaka i chętnie nas z nim skontaktuje. Trzy minuty później już rozmawiamy z Michałem przez telefon i umawiamy się z nim na godziny wieczorne na spotkanie.

Wracamy do hostelu, gdzie czeka na nas już Homer. Odprowadza nas do przystani, gdzie czeka już na nas łódź, zapakowana turystami m.in. ze Stanów, Szwecji i z Niemiec. W międzynarodowym towarzystwie, lecz bez Homera, który niespodziewanie zostaje na brzegu, machając nam na pożegnanie, wypływamy na wycieczkę, jak się okazuje, bez przewodnika, a jedynie ze sternikiem i kapitanem, wyglądającym może na 15 lat. 

Po mniej więcej czterdziestu minutach płynięcia dobijamy do jakiegoś pomostu na jednej z okolicznych wysepek, gdzie zostajemy odpocząć na 20 minut i - jak się dowiaduję od obsługi restauracji na tej wyspie – w celu zamówienia obiadu na później, na który zatrzymamy się tu w drodze powrotnej z wycieczki. Tutejszy barek serwuje przeróżne drinki dla przybijających tu turystów. 

Po przystanku ruszamy kawałek dalej ponurkować. Obiecanej przez Homera rafy brak, ale za to jakie piękne wodorosty możemy podziwiać :) Podziwinaie wodorostów trwa jakieś 45 minut i płyniemy dalej przez namorzyny na bezludną wyspę, gdzie mamy czas wolny na plażowanie, pływanie i podziwianie rajskiej plaży, gdzie możemy podziwiać widoki niczym z filmów o Robinsonie Crusoe. Niestety na taką rajską wyspę dostać się można praktycznie tylko wykupując zorganizowaną wycieczkę, co jest dość kosztowne i w tym przypadku nasz czas był ograniczony do 2 godzin. Byliśmy też ze sporą grupą turystów, więc o posiadaniu wyspy tylko dla siebie można zapomnieć. 

 

W drodze powrotnej robimy przystanek w tej samej restauracji, gdzie wcześniej zamiawialiśmy obiad. Do wyboru jest głównie ryba i kurczak, oczywiście jedno i drugie podawane z ryżem, fasolką i z patacones. Posiliwszy się ruszamy w drogę powrotną, pędząc naszą łodzią odrzutową w kierunku miasta niczym rakietą. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na chwilę, by podziwiać wiszące na drzewach leniwce, po czym kontynuujemy naszą podróż do Bocas. 

Szybkie zrzucenie plecaków w hostelu i znów wychodzimy, bo Michał, którego poznaliśmy rano przez telefon, już czeka w pubie o wdzięcznej karaibskiej nazwie El Pirata. Wieczór mija nam bardzo miło a Michał okazuje się bardzo przystępną i wyjątkowo otwartą światopoglądowo osobą, a jego cenne wskazówki co do Panamy i Kostaryki na pewno nam się przydadzą. Teraz wiemy już, że San Jose w Kostaryce lepiej sobie odpuścić, a więcej czasu poświęcić na wulkany w La Fortuna i w Monteverde oraz na lasy deszczowe, a w Panamie warto zobaczyć m.in. Boquette i archipelag San Blas. Co się uda zobaczyć, przekonamy się już wkrótce...

I tak kolejny, pełen wrażeń dzień dobiega końca.

Dzień 4: Bocas del Toro – c.d.

Przed 8. rano budzi nas śpiew ptaków za oknem i nieśmało zaglądające do naszego pokoju słońce, rzucające przez konary wielkiego drzewa pomarańczowe promyki. W pokoju jest już duchota, więc pierwsze co - trzeba włączyć klimatyzację, wypić pół litra wody i zmyć kapiący z nas pot. Dopiero potem jesteśmy w stanie zrobić coś więcej, czyli pójść coś przegryźć. Niedaleko od nas jest ber empanadowy, więc czemu nie? 

Zbyt wiele czasu nie mamy, bo umówiliśmy się z Michałem na 9 rano, a już jest 8:45 Musimy jeszcze dojść do mariny i przepłynąć kawałek na drugi brzeg. Nie jest to wprawdzie daleko, ale wszystko trwa, więc zagęszczamy nasze spowolnione po nocy ruchy.

Marina mieści się za budynkami i prowadzi do niej wąska uliczka pomiędzy dwoma drewnianymi domami. Wskazuje na nią znak „Taxi 25”, reklamujący wodne taksówki. Przepłynięcie na drugi przeg do Mariny Carenoero kosztuje po dolarze i trwa nie więcej niż 3 minuty. 

Michał już czeka na pomoście i zaprasza nas na kawę na swojej łodzi. Jacht do złudzenia przypomina mi ten, na którym pływałem w dzieciństwie i wracają wspomnienia z rejsów po jeziorze Malaren koło Sztokholmu. W kabinie mieszczą się dwie koje do siedzenia, stół z mapą, kuchenka oraz Michał, a w dalszej części toaleta i koje dziobowe. Jako niedoszły póki co żeglarz, jestem dumny z Michała, że jego łódź jest utrzymana w idealnym stanie i porządku. jak na prawdziwego żeglarza przystało. Wg zeglarskiej tradycji, nie ma bowiem nic gorszego niż brudna i zaniedbana łódź. 

Po dłuższej, czyli jakoś dwugodzinnej rozmowie przy herbatce, okraszonej opowieściami Michała o życiu na morzu i jego morskich wojażach pomiędzy Kalifornią a Panamą, po rajskich Karaibach, a także i innych, o wiele dalszych zakątkach świata, Michał zabiera nas na spacer po wyspie, która jakże bardzo różni się od samego Bocas. Nie ma tu tej całej masy turystów i hamburgerowni, a zamiast licznych w Bocas hoteli stoją tu drewniane domki na palach, w których żyją tubylcy. Wbrew stereotypowym wyobrażeniom, nie są to ludzie chodzący z listkami czy koszykami, zasłaniającymi intymne części ciała, ale normalni ludzie, chodzący nieraz w markowych koszulkach Nike czy Adidasa czy też w firmowych butach, a znając odrobinę hiszpańskiego, można z nimi porozmawiać i dowiedzieć się jak żyją i co skłoniło ich, żeby żyć w takich prostych warunkach. Wielu z nich odpowie na takie pytanie, że cisza, spokój i przyroda dają im wyciszenie, którego nie można zaznać w mieście. A że do miasta mają parę minut łodzią za jednego dolara, więc wcale nie żyją w specjalnym odosobnieniu od całego świata. 

Gdy idziemy przez wioskę dzieci witają nas szczerymi uśmiechami i błyszczącymi, ciekawymi oczami. Maluchy zmieniają się w modele i modelki, gotowe by pozować do zdjęć. Koniecznie takie zdjęcia trzeba im od razu pokazać, bo przecież bez cenzury obejść się nie może. Po akceptacji wybranych zdjęć dostajemy od Mamy numer telefonu, by wysłać jej zdjęcia swoich pociech.

 

W dalszej części wyspy jest nawet świecący pustkami hotelik i parę już nieco wyższej klasy drewnianych domków, będących w posiadaniu gringos. Na całej wyspie znaleźliśmy tylko dwie restaruacje, i obie z nich podobno podają dobre jedzenie. My kończymy w restauracji na wodzie, gdzie do podawanego jak wszędzie ryżu z fasolką i z patacones zaserwowano mi grillowaną rybę, bo na kurczaka zaczynam powoli mieć uczulenie :)

Ryba, popijana piwem Imperial i widok przezroczystej, czystej wody, ukazującej dno i chodzące po nim stworzenia, pływające ryby oraz widok na wyspę powinien zadowolić każdego, a nas wprawia w zachwyt i w stan kontemplacji.

Jest już wczesne popołudnie, gdy kończymy nasz obiad i po krótkim spacerzei rozstajemy się z Michałem, wsiadając do wodnej taksówki z powrotem do Bocas, gdzie musimy zabrać ręczniki i stroje kąpielowe, tudzież bikini itd., by jeszcze tutaj wrócić i zażyć kapieli w krystalicznie czystej wodzie. Miejsce naprawdę zapiera dech w piersiach! Właśnie takich plaż i wysp jak ta, typowo karaibskich małych rajów, z dala od całego świata, szukaliśmy!

Tak więc w naszym pokoju trwa tradycyjna wymiana koszulek i innych części garderoby, pakowanie ręczników i wszystkiego, co niezbędne do kąpieli. Słońce chowa się nieco za chmurami, ale liczymy, że nie będzie padać. Jest upał, więc brak słońca specjalnie nam w kąpieli nie będzie przeszkadzał. 

Godzinę od opuszczenia rajskiej plaży, jesteśmy z powrotem w Marinie Caranero, w pełnym rynsztunku. Znów idziemy przez wioskę, która teraz pogrążona jest w popołudniowej ciszy. Znajdujemy odpowiedni kawałek plaży i wskakujemy do wody o temperaturze tylko lekko niższej niż powietrze. W tle słychać tylko szum wody, drzew, wrzaski latających ptaków, szukających pożywienia, i od czasu do czasu silniki przepływających motorówek...

Beztroskie chwile kąpania i opalania się przy pochmurnej pogodzie mijają szybko, a pogoda powoli zaczyna się psuć, ale wystarczy tylko jedno gwizdnięcie na przepływającą motorówkę, by za chwilę być na jej pokładzie. 

Kolejna wizyta w pokoju i kolejna wymiana ubrań, chwila odpoczynku w klimatyzowanym pomieszczeniu i nachodzi nas myśl, że zbliża się pora karmienia. Zastanawiamy się jeszcze nad wynajęciem skuterów, by pojechać trochę dalej na jakieś odludzie, ale w wypożyczalni naprzeciwko cena 50 dolarów za skuter, zniechęca nas natychmiastowo. Zresztą jest już późno, a za jakieś półtorej godziny zacznie się ściemniać, więc lepiej pospacerować po mieście. 

Kiedy nastaje szarówka, zaczyna do nas dochodzić dźwięk dudniących bębnów, więc idziemy to sprawdzić. Przez główną ulicę miasta przetacza się właśnie parada, składająca się głownie z grających na bębnach dzieci i młodzieży szkolnej. Parady te zaczynają się pod koniec października z kulminacją w połowie listopada i mają wydźwięk patriotyczny, ponieważ w listopadzie w Panamie obchodzi się Dzień Niepodległości oraz Dzień Flagi, które są bardzo ważną częścią panamskiej kultury, a edukacja patriotyczna jest dla panamczyków niezwykle ważna. Na transparentach można też zobaczyć hasła, nawołujące do dbania o środowisko czy poszanowania innych.

Parada i występy bębniarskie trwająw różnych częściach miasta aż do późnych godzin wieczornych. 

I tak kończy się nasz kolejny, czwarty już dzień naszej wyprawy, a jutro z samego rana opuszczamy to piękne miasteczko i ruszamy w stronę Kostaryki.

Dzień 5: Granica

Dziś wstaliśmy przed 6 rano, by zdążyć na jedną z pierwszych motorówek do Almirante. Czeka nas daleka droga, więc nie ma czasu na spanie, bo w końcu nie jesteśmy na wczasach ;) Tak więc po szybkim śniadaniu i wpół przytomni wkładamy plecaki i ruszamy w kierunku przystani. Parę chwil oczekiwania na przystani i jesteśmy w łodzi, w drodze na stały ląd. Rejs trwa około pół godziny i możemy na zmianę podziwiać widoki i przysypiać, podziwiać widoki i przysypiać, w czym niespecjalnie przeszkadza nam nawet zagłuszający wszystko odgłos silnika. 

Gdy docieramy do przystani w Almirante, spotykamy znajomego nam z drogi w tamtą stronę, taksówkarza, stojącego dumnie przy swoim 4x4 i czekającego, jak widać, właśnie na nas. W wyniku lekkiego niedogadania, a może nasz amigo umyślnie nie zrozumiał, że chcemy dojechać na przystanek autobusowy, skąd mamy zamiar dostać się do granicy, musimy renegocjować cenę naszego kursu, bo orientujemy się właśnie, że jesteśmy już w połowie drogi do granicy. Udaje nam się wytłumaczyć, że chcieliśmy jechać gdzie chcieliśmy, a pojechaliśmy dalej niż chcieliśmy, więc dostajemy promocyjną cenę i jedziemy do samej granicy, robiąc krótkie przystanki by podziwiać plantacje znanych na całym świecie bananów Chiquita. Jest przed 9 rano, a żar już leje się z nieba.

W końcu docieramy do granicy z Kostaryką, której widok sprawia, że na naszych twarzach pojawia się uśmiech. Nie ma tu drogi, ale jest wielki, drewniany most i powyłamywanymi deskami, przez który musimy przejść. Kiedyś najwidoczniej jeździły tu pociągi, bo pozostałości torów błyszczą skąpane w słońcu. Przechodzimy mostem przez podwieszoną i skrzypiącą pod nogami ziemię niczyją, aż docieramy do niewielkiej budki, gdzie dostajemy kolejną pieczątkę do naszej paszportowej kolekcji.

Kawałeczek dalej naganiacze próbują namówić nas na taksówkę, ale pozdrawiamy ich słowem Gracias i machając rękami na pożegnanie. Panowie próbują jeszcze przez chwilę swoich sił, ale my nie dajemy się złamać, więc w końcu wskazują nam zejście do skarpy. Przez tą skarpę wiedzie droga na dworzec autobusowy, otoczony blaszanymi barakami. A wokół cisza, jedynie wiatr gra swoją melodię. Po kilku minutach dochodzimy do dworca, który normalnie dworcem nazwać byłoby trudno, ale że warunki tu są zgoła odmienne od tych, do jakich przywykliśmy, to jesteśmy skłonni nazwać to miejsce dworcem. Na poczekalni pod małym daszkiem siedzi parę osób czekając na autobus. Jest nawet kasa, w której dowiadujemy się, że nasz autobus będize o godzinie 11., a więc już za niecałe pół godziny. Kupujemy bilety i spokojnie czekamy prażąć się na słońcu.

W końcu podjeżdża nasz zdezolowany autobus, w którym klimatyzację zapewniają otwarte szyby, ale mimo zapewnionej klimy rozpływamy się z gorąca. W letargu przysypiamy i budzimy się co chwilę, wpół przytomni oglądając kostarykańskie maleńskie wioski, gdzie ludzie żyją w małych, drewnianych domkach, niekiedy bez prądu. W tle dziewicza przyroda, przypominająca, że jedziemy przez dżunglę.

W końcu popołudniem, po ok. 5. godzinach jazdy, podczas której temperatura spadła i teraz jest dla odmiany zimno, wysiadamy w San Jose. Na dworcu od razu rzuca się na nas wataha naganiaczy, napalonych na gringo niczym komornik na szafę. “Hola amigo!” słyszymy z każdej strony. Nie zamierzamy zostać w San Jose, bo z opowieści Michała w Bocas wiemy, że nie ma tu nic ciekawego do zobaczenia, więc będziemy próbowali dostać się jeszcze dziś do Monteverde lub La Fortuna.

A tu zaskoczenie: jest godzina 15-ta, a ostatni autobus w tamtym kierunku odjeżdża… o 14-tej, wiec albo czeka nas noc w San Jose, które nie sprawia zbyt przyjaznego wrażenia, albo trzeba coś wykombinować… No więc siadamy w kawiarni i burza mózgów co robić… Korzystając z dobrodziejstwa internetu rozpoczynamy poszukiwania samochodu, jednak okazuje się, że ceny są wysokie i do tego wymagają dość sporego zabezpieczenia. Decydujemy się podjąć ryzyko i ruszamy na lotnisko, bo tam przecież muszą być jakieś wypożyczalnie, oferujące znośne ceny.

Wyruszamy na miasto, bo z naszego dworca niestety nie uświadczymy autobusu na lotnisko. Przystanek, z którego odjeżdżają autobusy, znajduje się jakieś pół godziny stąd na pieszo. Nam zajmuje to godzinę, a do celu kierują nas urodziwe młode kostarykanki. Mamy wrażenie, że krążymy po uliczkach niczym po labiryncie. Po drodze trafiamy na terminal autobusowy Tica Bus – nie, to nie stąd jeżdżą autobusy na lotnisko, ale tutaj Damian może kupić bilet powrotny do Panama City, bo niestety już pojutrze nas opuszcza. Tutaj po raz pierwszy dowiadujemy się, że może nam nie być tak łatwo dostać się z powrotem do Panamy, bo jeśli nie mamy 500 dolarów w gotówce na osobę lub wyciągów bankowych z kont w dolarach potwierdzajacych, że mamy 500$ (inne waluty nie są uznawane), możemy nie zostać wpuszczeni do Panamy! Już teraz wiemy, że nikt z nas takiej kwoty przy sobie mieć nie będzie, bo będzie to już końcówka naszej wyprawy, a konto dolarowe ma tylko jedna osoba z naszej grupy. Nie pozostanie nam nic innego jak zaryzykować, ale na razie nie ma co o tym myśleć.

Tak więc po zakupieniu biletu, co odbywa się wyłącznie w języku hiszpańskim, wychodzimy z terminalu i ruszamy dalej w poszukiwaniu przystanku autobusowego na lotnisko. Zaczyna się ściemniać, a okolica wygląda mało przyjaźnie, więc liczymy, że wkrótce dotrzemy do celu. Po kilkunastu minutach jesteśmy na jakimś małym przystanku i dosłownie w tym momencie podjeżdża autobus na lotnisko. Bilet kosztuje ok. półtora dolara na osobę, a podróż trwa około godziny.

Jest po 17-tej, kiedy wysiadamy pod jakimś mostem nieopodal terminalu, na który musimy już podejść na pieszo. Zastanawiające jest czy to spisek na gringos, żeby trudniej im było znaleźć przystanek autobusowy po wylądowaniu i musieli wziąć taksówkę…? Podróże uczą, żeby niczego nie oceniać i umieć dostosować się do różnych sytuacji, więc i teraz tak warto zrobić.

Dochodzimy do terminalu, gdzie kolejna wataha amigos rzuca się na nas z ofertami taksówek i wypożyczalni samochodów. Nie do końca mamy zaufanie do takich naganiaczy, więc próbujemy dostać się na terminal, ale ochroniarz nie chce nas wpuścić, bo… nie mamy biletu. Po dłuższych negocjacjach i wyjaśnieniach, że chcemy tylko przejść się po wypożyczalniach samochodów, dwie osoby zostają wpuszczone wraz z uzbrojoną eskortą, by załatwić co trzeba. Udaje nam się znaleźć dobrą ofertę za 190 dolarów na 3 doby za samochód 4x4, co w tutejszych warunkach jest podstawą.

Sama wypożyczalnia znajduje się parę kilometrów od lotniska, ale firma wychodząc nam naprzeciw, zorganizowała nam natychmiast grzecznościowy, bezpłatny dojazd. Po paru minutach przyjeżdża po nas furgonetka, która zabiera nas gdzieś w niezanane. Pewnie gdybyśmy skorzystali z usług naganiacza i taka sytuacja miałaby teraz miejsce, najedlibyśmy się niemało strachu. W tym wypadku – nie sądziłem, że to powiem, ale – chwała sieciówkom!

Załatwianie formalności trwa kilkadziesiąt minut, bo tutaj nikomu się nie spieszy, a i my możemy odetchnąć w kilmatyzowanym holu i napić się zimnej wody, więc czekamy cierpliwie i bez narzekania. Czekając na nasz samochód czytamy komunikaty, ostrzegające przed podszywającymi się pod policjantów rozbójnikami oraz rabusiami, “łapiącymi” turystów na tzw. “stłuczkę” lub rozsypujących gwoździe na ulicy, by potem oferując pomoc przy wymianie opon, obrobić gringos z ich całego majątku.

W końcu zostajemy zaprowadzeni do naszej auta i po kilku testach ruszamy w drogę, zajeżdżając jeszcze tylko na jedzenie do pobliskiej – przyznam, że dość ekskluzywnej restauracji ofertującej… kurczaki i wszystko co z nimi związane.

Na początku droga jest dobra, ale im dłużej jedziemy, tym droga staje się węższa i gdzieniegdzie zaczyna już brakować asfaltu, ale Bogu dzięki za 4x4!

W końcu ok. 1. w nocy dojeżdżamy do La Fortuna i zaczynają się poszukiwania jakiegoś noclegu. Wszystkie hostele są już pozamykane, ale udaje nam się dostukać do hostelu Backpackers La Fortuna, gdzie zaspanym głosem wita nas ochroniarz, który pozwala nam przenocować. Formalności mamy załatwić rano. Idąc do pokoju mijamy hol z kanapani i telewizorem panoramicznym oraz spory, bardzo dobrze utrzymany basen z leżakami. Hostel robi niesamowite pierwsze wrażenie!

Idziemy spać. 

Dzień 6: Wulkan

Budzimy się już o 9.rano w nowej rzeczywistości, którą po raz pierwszy będzie nam dane zobaczyć za dnia. W zasadzie to budzi nas ukrop w pokoju, bo któryś z lokatorów wyłączył w nocy klimatyzację, ale wystarczy przyjemny, zimny prysznic, by wrócić do świata żywych. 

W oczekiwaniu na kostarykańskie śniadanie w hostelowej restauracji mamy okazję przejść się na oddalony o całe 100 metrów odkryty basen z leżakami, którym pochwalić by się mógł niejeden przyzwoity hotel. Hol, w którym dane nam jest jeść śniadanie to zadaszone patio z bardzo przyzwoitymi kanapami i stolikami. Po naszych ostatnich przeprawach trochę mini-luksusu nie zaszkodzi :) 

 

Nasz “Costa Rican Breakfast” nadchodzi, a na talerzu… ryż z fasolką, jajecznica, naleśnik, kawałek banana, smażony boczek i sok, choć już nie całkiem na talerzu. Dziwi nas jednak brak kurczaka, z którym zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić.

 

Po śniadaniu czas na zameldowanie się i na wywiad, co warto zobaczyć w okolicy, jak dostać się na wulkan i na gorące źródła, z których słynie La Fortuna. W trakcie długiej rozmowy z bardzo przyjaznym recepcjonistą, dowiadujemy się, że w okolicy jest wiele gorących źródeł, zaczynając od darmowych a skończywszy na ceniących się aż 65 $. Na wulkan natomiast najlepiej oczywiście wykupić wycieczkę za 60 $. My mamy jednak swój samochód, więc szkoda pieniędzy na wycieczkę, skoro możemy tam dotrzeć sami. Narysowana przez recepcjonistę mapka załatwia sprawę.

Wprawdzie trochę pobłądziliśmy po drodze, ale około południa jesteśmy przy wejściu do parku, gdzie wita nas Eduardo – przewodnik, który proponuje nam swoje usługi. Za 20 dolarów od osoby, w co wliczony jest wstęp w wysokości 10 dolarów, może oprowadzić nas po parku. Tym samym zaoszczędziliśmy po 40 dolarów, czyli prawie dobę za wynajem samochodu! 

Idziemy ściezką przez dżunglę, mijając jadowite węże, wylegujące się na drzewach i pełzające po ziemi, niesamowicie wyglądające chodzące drzewa, które przemieszczają się o kilka centymetrów na miesiąc, kolorowe motyle i kwiaty, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy, oraz zwierzęta, które widzimy po raz pierwszy w życiu. Natura w swej mądrości urządziła świat w drobnych szczegółach, a my tą mądrość tutaj właśnie możemy podziwiać i doceniać. 

 

Po dwóch godzinach drogi przez dżunglę docieramy do punktu widokowego przy wulkanie, gdzie możemy odpocząć i posilić się. Czas mija nam wesoło, a widok wulkanu daje poczucie ogromnej satysfakcji. W tle słychać wszechobecną ciszę i rozdzierający ją od czasu do czasu wiatr. Można tutaj usłyszeć samego siebie i swoje myśli.

Powrót do samochodu zajmuje nam niecałe 40 minut. Eduardo z innym pracownikiem parku zabierają się razem z nami do miasta. 

Od Eduarda i innych ludzi dowiadujemy się, że niedaleko miasta znajduje się wodospad, który warto zobaczyć, jednak ponad godzinne poszukiwania spełzły na niczym, a że pogoda zaczyna się tradycyjnie o tej porze dnia psuć, więc wracamy do miasta i idziemy na jedzenie, a w tym czasie zaczyna się ulewa, która na szczęście nie trwa długo. O tej porze roku, czyli w porze desczowej, zazwyczaj pogoda zaczyna się psuć po południu, około godziny 15-17-tej i musi godzinę lub dwie popadać, a temperatura w tym czasie dość znacznie spada.

Gdy zapada zmrok wyruszamy na gorące źródła, mieszczące się pod mostem, kawałek za miastem. Trudno jest rozpoznać to miejsce, bo nie ma tu żadnych drogowskazów, ale stojące przy drodze na odludziu busy podpowiadają nam, że jesteśmy na miejscu. Próbujemy dostać się do źródeł z jednej strony drogi, idąć kawałek w totalnej dziczy, gdzie latarki nawet nie pomagają. Widząc przed nami ciemną dziurę w ziemi, obrośniętą krzakami próbujemy ją oświetlić, żeby zobaczyć jak dostać się na dół do źródeł. W ciemności widać tylko pędzącą ze sporą siłą rzekę. Z obawy przed utonięciem rezygnujemy i postanawiamy szukać innego wejścia…

Po drugiej stronie ulicy wchodzimy w kolejną czarną dziurę, ale tutaj przynajmniej słychać już wyraźniej głosy i wydaje się być tu trochę bezpieczniej. Stromym zejściem, po błocie, kamieniach i gałęziach, trzymając się drzew, korzeni a momentami nawet liści, licząc, że w razie czego nas utrzymają, idziemy w kierunku dochodzących nas odgłosów. Na domiar złego pada coraz bardziej i robi się coraz bardziej ślisko. Po zaliczeniu kilku upadków i wytarzaniu się w błocie docieramy do… rwącej rzeki…

Rzeka sięga nam do wysokości kolan i rwie z dość dużą siłą. Z obawy przed poślignięciem się i zamoknięciem aparatu zostaję, podczas gdy reszta grupy przeprawiwiszy się przez nurt relaksuje się w naturalnym jacuzzi, próbując zachęcić mnie do dołączenia do nich. Nie poddaję się tak łatwo, więc szukam innego sposobu, by się przeprawić... Po korzeniach wspinam się na jedno z drzew, a stąd wystarczy “tylko” wejść na dość wysoki murek, oddzielający mnie od źródeł, potem zdrapać się z niego na dół bez żadnych obrażeń, by źródła stanęły przede mną otworem. Po paru minutach akrobacji, bez uszkodzeń ciała, gorące źródła stają przede mną otworem. 

Trzeba jeszcze tylko zabezpieczyć plecak z aparatem, by nie utonął w błocie, nie zamókł od deszczu i by dodatkowo był na widoku i można wskakiwać do wody. Takie miejsca zdecydowanie wspomagają kreatywność. Pelerynę przeciwdesczową można np. wykorzystać jako worek na plecak, a plecak można powiesić na drzewie :)

I tak wszystkim nam udaje się zaliczyć kąpiel w gorących wodach siarkowych.

Resztę wieczoru spędzamy już w naszym luksusowym hostelu, dyskutując przy pożegnalnym drinku, bo to był ostatni dzień w naszym pełnym składzie. 

Dzień 7: Daleka droga do Monteverde...

Dziś czeka nas 120 km drogi do Monteverde, więc zaraz po śniadaniu wyruszamy. To, co w naszych europejskich realiach wydaje się niewiele, tutaj zajmuje… 3 godziny jazdy, głównie po wertepach! Bez auta 4x4 trudno sobie wyobrazić tu jazdę. Na niektórych odcinkach w ogóle nie ma asfaltu a na drodze leżą wielkie kamienie. Do tego drogi są kręte i wąskie, więc jechać szybko się nie da. Nasze żołądki podskakują co chwilę na wybojach i czujemy się ogólnie jak w suszarce bębnowej, a droga dłuży się niemiłosiernie. Kryzysy żołądkowe i upał zmuszają nas do częstych postojów. 

Pierwszy konkretny postój mamy nad jeziorem Arenal, gdzie miła Pani oferuje nam godzinny rejs statkiem wycieczkowym po jeziorze, gdzie w oddali widać unoszących się na specjalnych platformach ludzi, kilka metrów nad wodą. Z rejsu, oferującego widok na wulkan, który mieliśmy okazję wczoraj podziwiać z bliska, rezygnujemy, bo i cena jest za wysoka, i nie chcemy tracić aż tyle czasu. Lepiej mieć więcej czasu w Monteverde.

Kolejny przystanek to punkt widokowy na wulkan na samym brzegu jeziora, a nieco dalej wita nas kawiarnia Mirador Cafe & Macadamia, oferująca kawę i napoje z widokiem na jezioro i wulkan. Tutaj musimy odpocząć, bo jedna z towarzyszek poczuła się bardzo źle, a i mój żołądek wydaje się być już w stanie agonalnym. Pół godziny przerwy pozwala nam nabrać sił do dalszej drogi.

Jedziemy jedyną, szutrową drogą przez małe wioski otoczone dżunglą, gdzie zatrzymując się od czasu do czasu rozmawiamy z miejscowymi ludźmi.

Zatrzymujemy się na obiad w restauracji El Bambu, gdzie emanujące ciepło obsługującej nas kelnerki-Mamy w stylu retro o wielokolorowych paznokciach, równie barwnych włosach i szczerym, blaszanym uśmiechu urzeka nas błyskawicznie. Jedzenie, choć dziś dietetyczne ze względu na stan mojego żołądka, jest wyśmienite.

Gdy zbliżamy się do celu, wszechobecna mgła, charakterystyczna dla lasów deszczowych, zaczyna coraz bardziej gęstnieć a termperatura mocno spada.

 

Miasto Monteverde zlokalizowane jest w Kostarykanskiej dżungli i otoczone jest lasami deszczowymi i parkami, oferującymi atrakcje typu mosty linowe, zjazdy na linach oraz skoki na bungee, gdzie wybieramy się jutro. Miasto, podobnie jak La Fortuna, gdzie spędziliśmy niecałe dwa ostatnie dni, opanowane jest przez Amerykanów, fast foody i natarczywych naganiaczy, jednak są też lokalne miejsca (niestety nieliczne) typu restauracja Sabor Tico czy lokalna pierogarnia, w której posilając się można posłuchać wyznań właścicielki, dowiedzieć się o jej życiu, o zarobkach w Kostaryce, które wynoszą ok. 300 dolarów amerykańskich na miesiąc, czyli o 1/3 mniej niż w Panamie, oraz posłuchać o trudnej sytuacji gospodarczej kraju. 

Meldujemy się do hostelu Sloth Backpackers w samym centrum miasteczka, gdzie obsługa z początku wydaje się bardzo przyjazna… do momentu, gdy wręczamy im gotówkę za nocleg. Od tego momentu nie możemy doprosić się o nic, a uśmiechu już nie uświadczymy. Nie jestem zwolennikiem wystawiania negatywnych recenzji, ale w tym przypadku moja surowa ocena dla tego hostelu jest w pełni zasłużona. Jest mnóstwo innych hoteli i hosteli, gdzie obsługa potrafi uszanować gościa, zostawiającego gotówkę. 

Dzień 8: Lot nad lasem deszczowym i problemy z samochodem.

Na dziś w planie mamy dwie atrakcje: wycieczkę po wiszących mostach w dżungli i lot na linie nad lasem deszczowym, co muszę przyznać, wzbudza we mnie lekki niepokój. 

Wyjeżdżamy przed 8. rano, by na 9-tą być w Aventurze, gdzie docieramy praktycznie co do minuty. Na początek dnia wybieramy opcję “lajt” czyli podwieszane mosty i nie ukrywam, że odczuwam w tym momencie ulgę. 

Wycieczka zaczyna się od spaceru po lesie deszczowym i podziwiania fauny i flory. Mamy okazję podziwiać niesamowite okazy motyli, kwiatów, drzew, krzewów i zwierząt na drzewach oraz tych, chowających się w krzakach. Na drzewach podwieszono kilkanaście stalowych mostów, z których za chwilę będziemy podziwiać park. Niektóre są podwieszone dość nisko, inne wiszą na kilkunastu metrach. 

Z mostów możemy podziwiać spacerujące sobie spokojnie całe rodziny zwierząt, zaczepiające nas co chwilę motyle o bajecznych kolorach i niespotykane gatunki ptaków, siedzące na pobliskich drzewach. W tle także słychać odgłosy małp, ale nie udaje nam się z bliska żadnej zobaczyć.

W ramach atrakcji jest też wspinaczka na szczyt wielkiego drzewa. Należy wejść do pnia i wdrapać się kilkanaście metrów do góry po jego korzeniach, mając do dyspozyzji wyłącznie... kask. 

 

Wycieczka trwa ponad dwie i pół godziny, a na koniec czeka nas jeszcze wizyta w “ogrodach kolibrów” i niespodzianka – huśtawka Tarzana, czyli zawieszona na drzewie lina z pętłą na końcu, gdzie trzeba włożyć stopę. Potem trzeba tylko skoczyć z małego pagórka i trzymać się bardzo mocno liny, żeby nie spaść kilka metrów w dół i nie połamać sobie nóg. Emocje gwarantowane :) Z troski o czytających o słabych nerwach, nie zamieszczam zdjęć z huśtawki ;)

Po wycieczce mamy mniej więcej półtorej godziny do drugiej atrakcji, czyli lotów na linie, które zaczynają się o godzinie 13-tej. Robimy sobie krótką przerwę na comidę w jednej z lokalnych restauracji, gdzie oczywiście króluje… kurczak, ryż i fasolka :) 

Czas ruszać ku przygodzie, więc jedziemy do Selvatura Park na zjazd na linach! Wstęp, po wynegocjowaniu rabatu, kosztuje nas 25 dolarów od osoby, a trasa składa się z osiemnastu odcinków, od 100 metrów do kilometra długości, od kilku do kilkudziesięciu metrów nad ziemią. Pierwsza lina jest całkiem łatwa – zaledwie kilka metrów nad ziemią a odcinek ma tylko 100 metrów. Na początek trzeba założyć na siebie uprzęż, taką jak te, używane na ściance wspinaczkowej, czyli przez nogi i wokół pasa. Następnie wprowadzenie, czyli czego nie wolno i co trzeba, a więc mamy cały czas nosić rękawiczki i trzymać się mocno zapięcia, na którym będziemy wisieć. Pod żadnym pozorem nie wolno trzymać ręki w pobliżu kołowrotka, na którym jesteśmy zamocowani i dzięki któremu będziemy mogli się poruszać, ponieważ istnieje nawet ryzyko utraty palców przy dużej prędkości. Nogi mają zwisać swobodnie i można wykonywać tylko drobne ruchy, aby nie zacząć wirować wokół siebie. Dostajemy instrukcje jak hamować w razie problemów i zaleceniem, żeby starać się tego nie robić. 

Tak więc wchodzimy na pierwsze drzewo i stajemy na platformie, przez nami… nic… tylko kilka metrów w dół. Nogi zaczynają się lekko trząść podczas oczekiwania na naszą kolej. 

Diabeł nie taki straszny jak go malują! Zadanie okazało się bułką z masłem, może dlatego, że wysokość nie była duża a odcinek to tylko sto metrów? Za chwilę się przekonamy, bo następny odcinek jest dwa razy dłuższy i wysokość też mniej więcej o tyle samo większa. Okazuje się jednak, że adrenalina i endorfiny robią swoje, a jazda na linie robi się coraz bardziej wciągająca.

W końcu ostatni odcinek – kilometr lotu ponad drzewami! Stojąc na platformie i widząc, że tu przed nami daleko w dół nie ma niczego, wyobrażam sobie jak długo będę spadał w dół zanim zakończę swojego żywota. Pocieszam się jednak, że chyba nikt tu nie zginął, skoro park działa od dłuższego czasu. Daję się podpiąć i ruszam pędem przed siebie, czując wiatr wokół siebie i wolność w płucach, gdy mijam hen w dole las deszczowy. Podziwiam panoramę z lotu ptaka, od czasu do czasu zastanawiając się kiedy urwie się lina i spadnę w przepaść. 

Po paru minutach lotu w dali wyłania się drzewo z platformą, więc zaczynam podejrzewać, że tym razem przeżyję. Tak też się stało i dzieki temu mogę powiedzieć, że… było warto! 

Na koniec naszej wycieczki i tu niespodzianka – kolejna huśtawka Tarzana, ale tym razem przypominająca bungee. Śmiałek, który się na to zdecyduje, staje na platformie na wysokości kilkunastu metrów, przypina się go do uprzęży i leci w dół by zatrzymać się może pół metra nad ziemią, odbić ku niebu, znów spaść w dół niemalże do ziemi, i tak kilka razy, do pełnego zatrzymania się. 

 

Kolejna wycieczka dobiega końca, a my ruszamy z powrotem do miasta szukać noclegu. Droga z parku jest wyboista, z mnóstwek uskoków i kamieniami metr na metr. Tuż przed miastem słyszymy charakterystyczny odgłos szorowania podwoziem o drogę. Okazuje się, że pękło mocowanie miski pod bakiem i teraz miskę ciągniemy za sobą. W tej sytuacji nie możemy już dalej jechać, ale wypożyczalnia staje na wysokości zadania i oferuje nam wymianę samochodu. Najbliższe wypożyczalnia tej sieci znajduje się w San Jose, a to trzy godziny drogi stąd, więc pozostaje nam poszukać noclegu i rozgościć się. 

Udaje nam się znaleźć niedaleko mały hostelik z przyjazną obsługą i wieczór spędzamy spacerując po okolicy, zgrywając zdjęcia z aparatów i goszcząc się w małej restauracji, w której sam właściciel we własnej osobie, koloryzując donośnym głosem niczym bajkopisarz, zachwala swoje dania, a na koniec zapewnia nam rozrywkę tańcząc i śpewając na cały głos przy kostarykańskim "Mam Talent”.

Między dniem 9. a 10.

Jest 2:30 w nocy, 27. października Roku Pańskiego 2014.

Dziś sobie pofolgowaliśmy i pospaliśmy jak ludzie, czyli mniej więcej do 8 rano. Być może robiliśmy zadymę lunatykując we śnie, co w moim przypadku jest całkiem możliwe, bo Pani właścicielka naszego hostelu udawała, że nas nie widzi i zachowywała kamienną twarz. Poprzedniego dnia uśmiechy obsługi innego hostelu zniknęły tak szybko, jak tylko zapłaciliśmy za nocleg, więc myślę, że jest w tym jakaś prawidłowość ;)

Tak więc zostawiając nasz hostel w sinej dali ruszyliśmy w kolejną, równie siną, bo mglistą dal. Dzień jest chłodny i pochmurny, ale dobry na jazdę. Mamy przed sobą spory kawałek z Monteverde do San Jose, jakieś 180 km, co w Kostarykanskich realiach przekłada się na jakieś 5h jazdy, w tym 2h po wertepach, stanowiących główną drogę dojazdową do Monteverde. Na tej drodze wczoraj popsuliśmy naszego 4x4, który jęczał, czasem wydając jęki podobne do ostatniego rzężenia.

Przed drogą jeszcze trzeba się posilić. Na śniadanie do wyboru głównie dania z ryżem i fasolką, ale do wyboru jest jeszcze omlet i jajecznica. Ale przynajmniej lokal mało turystyczny, bez wszechobecnych gringo z USA, a główni klienci to lokalsi.

Jeszcze pitstop po kartki pocztowe i w drogę przez wertepy, poprzez góry, lasy i wioski. Sceneria jest świetna, w tle pokryte chmurami pasma górskie oraz Kostarykanskie wioski, gdzie wreszcie można poczuć klimat tego miejsca z dala od komercji, wszystkich pizzerii, sushi-erni, hamburgerów, turystów i natrętnych naganiaczy.

Droga jest ciężka, bo nasze żołądki nam skaczą i wariują, ale mamy pretekst do postojów i podziwiania widoków.

Wreszcie ok. 15-tej jesteśmy na lotnisku w San Jose oddać auto. Taksówka do centrum kosztuje 30 dolarów, a lokalny autobus po dolarze, więc wsiadamy w autobus i po 40 minutach dojeżdżamy do centrum, skąd teraz musimy przedostać się na terminal autobusowy, skąd odjeżdżają autobusy do Panamy. Taksówką za 4 dolary załatwia sprawę, ale na miejscu zonk, bo autobus jest dopiero o 12 w nocy i kosztuje 57 dolarów. Dowiadujemy się, że jak się pospieszymy, to za pół godziny mamy tani autobus do granicy z innego dworca. Tak więc kolejna taksówka za 6 dolarów i jesteśmy na terminalu w takiej dzielnicy, gdzie strach chodzić nawet za dnia. Ale przy kasie okazuje się, że autobus jest za godzinę, tylko że nie mamy już gotówki (na poprzednim terminalu przyjmowali karty) a najbliższy bankomat jest 5 km stąd. Tak więc znów zdezolowaną taksówka za 10 dolarów i z kierowcą piratem, pędzącym przez czerwone światła i znaki stopu, w parę minut docieramy do bankomatu i z powrotem. Czekając na odjazd naszego autobusu na zewnątrz dworca wywiązuje się zadyma między dwoma lokalnymi zakapiorami, idą w ruch pięści i butelki, a dworzec zostaje zamknięty i przyjeżdża policja. My na szczęście już dojeżdżamy.

Po 6 godzinach jazdy, trzeba przyznać w komfortowych warunkach, o 1 w nocy docieramy do miasteczka na granicy. Szukając taksówką jakiegoś noclegu za szybą obraz 3. świata, przypominającego już Indie. Stare, blaszane, porzdzewiałe stragany i domy z kratami i bez szyb straszą przyjezdnych.

W końcu udaje nam się trafić na hotel. W okolicy, według naszego taksówkarza, są tylko dwa, wiec szału nie ma, a ceny, domyślam się, że specjalne dla gringos to 10 dolarów za osobę. Za warunki, jakie mamy, jest to wysoka cena, ale wyjścia nie ma. Pokój wygląda tak, że na ścianach porastać zaczyna flora, na prześcieradłach są mokre plamy (lepiej nie wiedzieć co to za ciecz), w łazience spłuczka nie ma pokrywy a obok stoi tajemniczy kij, który po dłuższym zastanowieniu się służy do zrobienia dźwigni wewnątrz spłuczki i tym samym spuszczenia wody :) Woda ma zapach siarki, wiec domyślam się, że stąd ta cena, bo za kąpiel w wodach uzdrowiskowych się przecież płaci :)

Dzień ogólnie bardzo ciekawy i pełen przygód. Zobaczymy co czeka nas jutro.
Odmeldowuję się i idę spać. 
Szczęśliwy posiadacz śpiwora :>

Dzień 10

Jesteśmy na granicy Kostarykańsko-Panamskiej. Miasteczko Paso Canoas jest miastem typowo przygranicznym, gdzie handel kwitnie w najlepsze. Masa sklepów z ciuchami i cześciami samochodowymi oraz tłoczący sie ludzie, taksówki i tiry tworzą klimat totalnego zamieszania, istny Meksyk :) Do tego cała masa okienek i okieneczek, z których my musimy wybrać te właściwe dla nas.

Okazuje się, że nie możemy wyjechać z Kostaryki nie zapłaciwszy wcześniej 8 dolarów podatku w banku przy granicy. Dopiero wtedy możemy zostać wypuszczeni z Kostaryki. A więc robimy camino do banku i ze świstkiem z banku i z deklaracją celną odnajdujemy właściwe okienko, gdzie po kilkudziesięciu minutach stania w kokejce dostajemy pieczątkę wyjazdową i musimy przejść kilkaset metrów do panamskiej odprawy.

Tam dowiadujemy się, że trzeba opłacić podatek wjazdowy w wysokości 1 dolara i czekać na swoją kolej. Odprawa idzie w tempie latynoamerykańskim, czyli nie idzie :) Prawdopodobnie dlatego, że celnicy za biurkami pokładają się, spacerują i podrzucają kluczykami, trenując swój refleks :) Jednak nastaje w końcu i nasza kolej. Pani w okienku prosi nas o paszporty, o bilet lotniczy i - tu uwaga - o dowód, że mamy przy sobie 500 dolarów na osobę w gotówce lub na koncie bankowym. Oczywiście dostępu do internetu brak i po kilkunastu minutach tłumaczenia, a na koniec ściemniania w akcie desperacji, że pozłacana karta kredytowa z BZ WBK to niby złota karta dla najbogatszych klientów banku, otrzymuję upragnioną pieczątkę. Michał i Karola dostają ją kilkanaście minut poźniej, też z wielkim bólem. Jak dowiadujemy się, mieliśmy szczęście, bo często ludzie koczują po 5h oglądając żonglowanie różnymi przedmiotami :)

Jesteśmy w Panamie! Teraz kilmatyzowanym autobusem jedziemy do David.

Tu kolejne pollo z salatką i fasolką za 3 dolary i żółtym szkolnym autobusem ruszamy do Bouquete. Autobus wygląda identycznie jak szkolne autobusy ze starych amerykańskich filmów. Ceratowe siedzenia tylko wzmacniają efekt retro.

W końcu jesteśmy w Bouquetty i meldujemy się w hostelu, który jest niczym Radisson wobec hotelu z wczoraj, a po kiju przy spłuczce pozostało już tylko piękne wspomnienie :)

Na razie sie odmeldowuję i idziemy coś zjeść i zrelaksować się :)

Dzień 11: Wodospad

Boquete - ciąg dalszy. Pobudka po 8 rano.

Dzień rozpoczynamy od hostelowego śniadania, czyli naleśników. W kuchni do 6 palników i jednej patelni tłoczą się amerykanie, których jest tu całe zatrzęsienie. Wystarczyło zadać sobie trochę trudu, by zajrzeć do szafki i aby znalazło się więcej patelni, a kokejka została szybko rozładowana :)

Po śniadaniu, ze względu na brak czasu na autobusy i na indywidualne szukanie atrakcji, decydujemy się wykupić wycieczkę na wodospad i na gorące źródła. Do wyboru mieliśmy jeszcze 10-godzinny trekking na wulkan Baru z campingiem przez noc na szczycie wśród węży, trekking na kolejne wodospady, także w akompaniemecie tych jakże miłych i kochanych stworzeń, coffee tour i kolejny canopy tour w dżungli, ale to już zaliczyliśmy w Monteverde. Tak więc wygrał największy wodospad w okolicy, którego nazwy nawet nie próbujemy wymówić, gdyż istnieje ryzyko połamania języka, co mogłoby zakończyć się hospitalizacją i być może trzeba byłoby przerwać naszą wyprawę.
Tak więc jedziemy kąpać się w tymże wodospadzie :) Po jakichś 20 minutach spaceru przez dżunglę, rozglądając się czy w pobliżu nas nie ma źadnych żółtych, jadowitych węży, oczom naszym ukazuje się kaskada. Ten dziewiczy kawałek przyrody, składający się z wodospadu i małego jeziorka w środku lasu tworzy klimat zaginionego raju, znanego nam z filmów o Tarzanie.

Czas przetestować filtr ND do obiektywu - efekt poniżej.

Oczywiście trzeba też wykąpać się w wodospadzie, a żeby się do niego dostać trzeba wdrapać się na śliską, kamienną półkę, ale czego się nie robi dla takiej przyjemności. Po chwili siedzimy już przy samym wodospadzie.

Później ruszamy w drogę powrotną i autem z naszym przewodnikiem, którego imię ciągle zapominamy (zbyt trudne do zapamiętania), jedziemy na gorące źródła. Podczas drogi zaprzyjaźniamy się z przewodnikiem, który opowiada nam historię swojego życia. W grudniu wybiera się ze swoją holenderską dziewczyną do Europy, więc jest szansa, że się jeszcze spotkamy.

Gdy dojeżdżamy do źródeł zaczyna się chmurzyć. W momencie, gdy już mamy wysiadać z auta, następuje potężny błysk, wyglądający na błysk flesza leżącego w aucie aparatu. Jednak po sekundzie dezorientacji słychać potężny huk pioruna, który najwyraźniej uderzył gdzieś obok nas. Kilka dni wcześniej piorun zabił w pobliżu 8 osób, które zrobiły sobie camping.

Nie chcąc ryzykować wracamy do hostelu, a w trakcie jazdy zaczyna się ulewa, bardzo typowa dla tej pory dnia, szczególnie o tej porze roku. Dziś będzie już padać przez resztę dnia, więc relaksujemy się w naszym hostelu i w jego okolicy, integrując się z lokalsami oraz z innymi turystami.

Dzień 12: Hardcore'owy dzień!

Dziś wstaliśmy z lekkim poźlizgiem, czyli o 5:20 rano (nasz plan, który przewidywał pobudkę o 4:50 okazał się zbyt ambitny).

Po szybkim śniadaniu, składającym się z batona i tosta ruszamy na nasz przystanek. Plan przewiduje dojechanie do Pedasi w 7-8 godzin. Po drodze, wg obsługi hostelu, czekają nas trzy przesiadki - jedna w David, druga w Santiago a trzecia w Chiriqui.

Tak więc szkolnym autobusem w drogę do David. Po 40 minutach jesteśmy na miejscu. Póki co idzie gładko...

W David niemalże od razu łapiemy klimatyzowany autobus do Santiago. Ruszamy punkt 8:20. Wg kierowcy droga zajmie nam 3 godziny, jednak po trzech godzinach okazuje się, że czeka nas jeszcze jedna.

O 12:20 w południe, docieramy na miejsce. Po długim poszukiwaniu czegoś innego do jedzenia niż kurczak bądź ryba z ryżem i fasolką poddajemy się i zamawiamy dla odmiany... kurczaka - nasze codzienne, naprzemiennie z rybą, danie podczas całej wyprawy.
Wokół pełno pszczół, które chcą najeść się za darmo. Cześć z Was zna moją fobię na pszczoły, więc domyślacie się mojej reakcji. Odganiam się jak szalony, zapewniając rozrywkę lokalsom. W końcu przesiadać się do stolika obok, gdzie dosiadają do mnie się dwaj muchachos w sombreros. Niestety z racji podeszlego wieku, a co za tym idzie, braku uzębienia, trudno jest mi zrozumieć ich hiszpański, ale co nieco się udaje. Dowiaduję się, że warto jest odwiedzić plażę Santa Catalina, ale jest tam cała masa gringos. Ze względu na brak czasu to miejsce tym razem musimy sobie odpuścić.

Po obiedzie dalej w drogę, ale okazuje się, że jeszcze nie do Pedasi, bo nadal nie mamy stąd bezpośredniego połączenia, a do Chiriqui. Po jakoś półtorejgodzinnej trasie dojeżdżamy, ale i tu okazuje się, że bezpośredniego połączenia niet - trzeba jechać do Las Tablas i dopiero stamtąd do Pedasi.

Kolejne 45 minut drogi do Las Tablas z kierowcą busa jadącym od 30 do 50 km/h na autostradzie...
W końcu docieramy i tu i przesiadamy się na busa do Pedasi. Na miejscu jesteśmy jakoś po 17-tej, po 11 godzinach jazd i przesiadek.

 

Szukanie noclegu zajmuje nam prawie kolejną godzinę, bo większość hoteli i hosteli jest zamkniętych, a te, co są otwarte, oferują niebotyczne ceny.
W końcu udaje nam się zakwaterować. Czas na odpoczynek a jutro czeka nas zwiedzanie Playa Venao…

Ostatnie Dwa Dni

Jestem w samolocie do Madrytu na wysokości 10.8 km, pędząc z prędkością 908 km na godzinę. Pozostało 6565 km do celu, czyli jeszcze 6 godzin z hakiem. Właśnie posiliłem się makaronem i sałatką z... kurczakiem.

Piszę "jestem", bo moi przyjaciele z wyprawy wylatują dwa dni po mnie. Nie pokłóciliśmy się - po prostu kupowali bilet dzień po mnie i na ten sam termin powrotny nie było już biletów.

Lecąc samolotem i kontemplując kończącą się wyprawę mam teraz czas, aby opisać dwa ostatnie dni. Wprawdzie nie były one zbyt ciekawe, ale mimo wszystko warto je opisać. O wiele ciekawszy był pierwszy tydzień wyprawy.

Tak więc cofamy się o dwa dni...

Jesteśmy znów w Pedasi. Pobudka rano i misja życia, czyli pora karmienia. W pobliżu znajduje się piekarnia, w której można coś zjeść, a w środku oczywiście gringos ze Stanów, których "awesome" słychać z daleka nawet tutaj. Ceny jak na opustoszałą wioskę, w której prawie wszystkie hostele i jadłodajnie są zamknięte, a turystów brak, są wysokie - dwa jajka sadzone, plasterek pomidora, 3 plasterski ogórka, ciapka sera topionego i dżemu oraz herbata lub kawa to koszt 8 dolarów. Dla porównania, lokalne śniadaniarnie w innych miejscach za znacznie bardziej obfite śniadania, liczyły sobie 3-4 dolary.

Zjadłszy śniadanie idziemy do informacji turystycznej, w której dowiadujemy się, że najtańsza wycieczka na pobliskie wyspy kosztuje 150 dolców od osoby, a do plaży, która znajduje się niedaleko, możemy spokojnie dojść piechotką.

Tę informację potwierdza Mama naszej Hostel-Mamy, mówiąc, że piękna plaża znajduje się 4 minuty piechotą od hostelu. Podekscytowani ruszamy przed siebie, aby skosztować kąpieli i nacieszyć nasz stęsnkinony za rajskimi plażami wzrok.

Już po 15 minutach "iścia" zaczynamy zdawać sobie sprawę, że albo czasoprzestrzeń nam się wydłużyła, albo Mama nad Mamami była tam ostatnio kilkadziesiąt lat temu. Tak więc idziemy i idziemy... aż po jakiejś godzinie oczom naszym ukazuje się jakiś kompleks w budowie. Od portiera dowiadujemy się, że będą to domy na sprzedaż dla izraelczyków, a do plaży mamy jeszcze jakieś 15 minut drogi.

Tak więc zdeterminowani, by zobaczyć dziewiczy raj, ruszamy dalej. Już po chwili staje się jasne, że plaża tu jest kamienista i żaden to raj, ale kilkaset metrów dalej znajdujemy kawałek piasku, gdzie możemy odpocząć. Na plaży brak obiecanych żółwi, ale za to jest cała masa krabów i biegających muszelek z małymi łapkami. Krótka kąpiel w Pacyfiku i jesteśmy gotowi do drogi powrotnej, czyli do portiera, który zapewne zamówi nam taksówkę. Tak więc z muszelkami z łapkami już się żegnamy :)
Kilka minut taksówką (ale też nie cztery) i jesteśmy z powrotem w hostelu. Decydujemy się pożegnać z naszą Hostel-Mamą i pojechać do Coronado - jednego z miasteczek bliżej Panama City, gdzie obiecano nam rajskie plaże.

Tak więc marszrutka do Las Tablas wypchana po brzegi a potem autobus-chłodnia przez 3 godziny i przed 19-tą jesteśmy w Coronado. Od kierowcy autobusu dowiadujemy się, że są tu hostele i że gdy wysiądziemy, mamy iść w prawo. A tam ciemno wszędzie, głucho wszędzie... W końcu bierzemy taksówkę. Okazuje się, że w okolicy jest tylko jeden hostel, ale w dość niebiezpiecznej okolicy i który straszy klientów. Jest jeszcze kilka droższych hosteli i hoteli na plaży, oddalonej 45 minut piechotą, oraz tańszy hostel San Carlos w sąsiednim pueblo. Tam się udajemy, by przeczekać noc.

Rano budzą nas dudniące o dach krople deszczu, więc wstajemy z nietęgimi minami i ze świadomością, że nasz ostatni wspólnie spędzony dzień nie będzie taki, jak zaplanowaliśmy.
Mając 8 godzin na dotarcie na lotnisko decyduję się oddzielić, wkalkulowując rezerwę na przesiadki i korki na drogach. Dojazd do terminalu Albrook w Panana City autobusem-chłodnią zajmuje mi niecałe 2 godziny, potem obiad w Asado na dworcu, gdzie spośród większości dań składających się z kurczaka udaje mi się wybrać coś nowego... szaszłyka z kurczaka z sałatką, oczywiście z kurczakiem :) Ale szaszłyk z cebulką, papryką i przyprawami był już pewnym novum w tutejszej kuchni, choć kurczak być musi!
Kupuję kartę autobusową za 2 dolary, praktycznie niezbędną do poruszania się autobusami po mieście, jeszcze doładowanie za kokejne 2 dolary i bez problemu trafiam na autobus jadący na oddalone 39 km lotnisko Tocumen.

Po dwóch godzinach jazdy przez korki, przez centrum między drapaczami chmur a za chwilę przez pantillę (Panamski odpowiednik faweli), docieram na lotnisko. Tutaj wszystko idzie już sprawnie. Po niecałych 3 godzinach wsiadam do samolotu.

I tak kończy się kolejna wyprawa, obfitująca w liczne, ciekawe przygody, będące częścią odkrywania świata i jego różnorodności. 

Cała masa zapisanych na zdjeciach wspomnień i tych, które pozostaną tylko w naszych głowach...

  • LinkedIn
  • Tumblr
  • Reddit
  • Google+

Skomentuj

Wesprzyj Projekty

Transazja

Planuję wydanie książki o mojej wyprawie przez Azję i zwracam się do Was z prośbą o pomoc w realizacji tego celu.

Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij

Zobacz Moje Zdjęcia na

Shutterstock Photo

Dreamstime Photo

Podziel się artykułem